29.05
Wcześnie to dość mało powiedziane, ruszyliśmy o świecie żeby zdążyć na prom oddalony o ok 20 km od nas. Lekko śpiący spakowaliśmy namiot i powolutku ruszyliśmy. Słońce spokojnie wychodziło zza chmur, poranek był chłodny. Wczorajsza droga wzdłuż fiordu wyglądała o tej porze bardziej tajemniczo ale nie mniej pięknie. Ku swojemu zdziwieniu dotarliśmy na miejsce i mieliśmy jeszcze czas na odpoczynek i porządne śniadanie. Prom zawiózł nas do miejscowości Kaljord. Krajobraz trochę się zmienił, mniej skał, więcej pagórków. Po kilkudziesięciu km dotarliśmy do Gullesfjord- długiego wąskiego fjordu, który mieliśmy objechać. Wokół wciąż towarzyszyły nam ośnieżone góry. Noc spędziliśmy niezamierzenie znów na campingu położonym na samym końcu fjordu u podnóża gór.
sobota, 31 maja 2014
czwartek, 29 maja 2014
Nieziemski fjord
28.05
Obudziliśmy się wcześnie mając ambitne plany dojechania do fjordu Raftsundet. Żeby zrealizować cel musieliśmy dotrzeć na kolejną-ostatnią już-wyspę Lofotów. Na początku jechało się dobrze, trasa mało górzysta a za to widoki na najwyższe w okolicy ośnieżone szczyty górskie. Wszystko było dobrze, dopóki nie dotarliśmy do tuneli. Czekały nas aż trzy, z których jeden ponad 3 km, z czego połowa pod fjordem. Robi wrażenie ale na szczęście w tunelach jest dobre pobocze, oświetlenie i mały ruch. Daliśmy radę a było na prawdę warto. Gdy dojechaliśmy do mostu nad Raftsundet zaparło nam dech w piersiach. Przepiękny widok na wąski fjord, którego oba górskie brzegi mają ośnieżone szczyty, wszystko w blasku słońca i do tego płynie Hurtigruten-słynny norweski statek wycieczkowy. Wspaniały widok jak z katalogu a to dopiero początek! Wzdłuż fjordu jechaliśmy ponad 3 godziny. Fakt, że góra-dół-góra, ale widoki nieziemskie. Trasa prowadzi w jedną stronę więc spokojnie podziwialiśmy wiedząc, że będzie jeszcze powtórka. Zanocowaliśmy tuż na brzegiem małego zakola fjordu. Zasypiamy z głowami pełnymi wrażeń.
Obudziliśmy się wcześnie mając ambitne plany dojechania do fjordu Raftsundet. Żeby zrealizować cel musieliśmy dotrzeć na kolejną-ostatnią już-wyspę Lofotów. Na początku jechało się dobrze, trasa mało górzysta a za to widoki na najwyższe w okolicy ośnieżone szczyty górskie. Wszystko było dobrze, dopóki nie dotarliśmy do tuneli. Czekały nas aż trzy, z których jeden ponad 3 km, z czego połowa pod fjordem. Robi wrażenie ale na szczęście w tunelach jest dobre pobocze, oświetlenie i mały ruch. Daliśmy radę a było na prawdę warto. Gdy dojechaliśmy do mostu nad Raftsundet zaparło nam dech w piersiach. Przepiękny widok na wąski fjord, którego oba górskie brzegi mają ośnieżone szczyty, wszystko w blasku słońca i do tego płynie Hurtigruten-słynny norweski statek wycieczkowy. Wspaniały widok jak z katalogu a to dopiero początek! Wzdłuż fjordu jechaliśmy ponad 3 godziny. Fakt, że góra-dół-góra, ale widoki nieziemskie. Trasa prowadzi w jedną stronę więc spokojnie podziwialiśmy wiedząc, że będzie jeszcze powtórka. Zanocowaliśmy tuż na brzegiem małego zakola fjordu. Zasypiamy z głowami pełnymi wrażeń.
Sztuka współczesna na końcu świata/ stolica Lofotów
27.05
Już poprzedniego dnia zauważyliśmy coś, w co trudno było nam uwierzyć. Okazało się jednak, że szczęście i niesamowity przypadek nam sprzyjają. Po śniadaniu z widokiem na piękną panoramę wróciliśmy do miasteczka na wyspach, czyli Hennigsvær. Po przejechaniu dwóch mostów, jednym z pierwszych budynków, jakie widać, jest biały bloczek tuż nad brzegiem, w którym mieści sie galeria sztuki współczesnej Kavi Fac Ory (w nazwie brakuje 3 liter, które tworzą słowo ART). Niespotykany fart polegał na tym, że właśnie kilka dni temu otworzyła się nowa wystawa zabiorowa artystów z całego świata a wśród nich dzieło Ai Weiwei'a chińskiego artysty. To właśnie o nim powstał dokument, który oglądaliśmy w ramach tegorocznego Planet Doc w Warszawie! Długo się nie zastanawiając poszliśmy zobaczyć wystawę. Był to bardzo niespodziewany element naszej wyprawy.
Po łyku sztuki zwiedziliśmy całe miasteczko, w którym było tyle galeryjek, ile kawiarni. Zauroczeni "Wenecją Lofotów" ruszyliśmy jednak dalej do głównej drogi. Naszym kolejnym celem było Svolvær, czyli tzw stolica Lofotów. Droga była dość przyjemna a miasto ładnie położone chociaż czuć w nim było nieco wielkomiejskości: hotele, reatauracje, suveniry. Mimo turystycznego charakteru Svolvær ma swój urok miasta położonego nad morzem. Rozbiliśmy się wyjątkowo na campingu kilka km za stolicą w urokliwym miejscu z ładnym widokiem.
wtorek, 27 maja 2014
Niekończąca się panorama Lofotów
26.05
Śniadanie z widokiem na skaliste ośnieżone szczyty wyrastające z morza, czyli początek kolejnego dnia. Plan na dziś, to z każdą chwilą cieszyć się kolejnym widokiem i naturą. Zaczęliśmy od objechania jednej z ładniejszych, jak do tej pory, gór. Powtarzając część wczorajszej trasy dojechaliśmy do mostu, którym dostaliśmy się na kolejną wyspę. Jadąc u podnóża góry, wpatrzeni w ośnieżone szczyty, za zakrętem czekał nas kolejny strzelisty most. Wczoraj wiatr, dziś grzejące słońce nie dawało za wygraną. Raz w górę, raz w dół, podjazd, zjazd. Po drodze "zwiedziliśmy" kolejne dzieło z cyklu Nordland Artshape, tym razem Amerykanina, które w ciekawy sposób odbijało panoramę 180º widoku z drugiego brzegu. Ostatni odcinek, ponad 8 km, jechaliśmy w pełnym popołudniowo-wieczornym słońcu, wijącą się nabrzeżną drogą, aż do Hennigsvær - pięknego artystycznego miasteczka zwanego "Wenecją Lofotów". Niesamowicie malowniczo rozlokowana miejscowość na kilku wysepkach połączonych kilkoma mostami, otoczona z każdej strony widokami wspaniałego, postrzępionego wybrzeża Norwegii. Miasteczko zostawiamy sobie jednak na rano a nocleg znajdujemy na lekkim wzgórzu z wiodokiem, jakże by inaczej, na morze i fiordy. Słońce wciąż nie zachodzi...a jednak trzeba iść spać...
Leknes-Ballstad- w pogoni za nie zachodzącym słońcem
25.05
Codziennie budzi nas coś innego. Tym razem był to szum morskich fal. Po wyjściu z namiotu okazało się, że jest też i błękit! Spakowani ruszyliśmy z Myrland wpatrzeni w oświetlone słońcem góry i morze aż do tunelu (1780 m). Po 20 min byliśmy już na innej wyspie. Obraliśmy kierunek Leknes. W ostatniej chwili skręciliśmy do Ballstad. To był dobry ruch, chociaż kosztował nas dużo wysiłku. Po licznych podjazdach i zjazdach dotarliśmy na koniec Buksnesfjorden. Piękna rybacka wioska przywitała nas panoramą Ofotow na horyzoncie. Obrazy, których nie da się opisać! Nasyceni widokiem, wciąż głodni kolejnych krajobrazów ruszyliśmy z powrotem na główną drogę, z której odbiliśmy w malowniczą, choć bardzo wietrzną drogę 815. Cały czas towarzyszył nam niekończący się łańcuch fiordów na horyzoncie a nad nami skaliste skały. To prawda, że permanente słońce dodaje sił. Ten dzień skończyliśmy goniąc słońce do samego końca. Po 100 przejechanych km, nie bez trudu, znaleźliśmy bezwietrzne miejsce z widokiem na plaże, morze i słońce tuż nad horyzonem, które o 00:00 zamiast zachodzić, wschodzi.
Ramberg, plaże, Nusfjord
24.05
Dziś obudziło nas słońce. Otaczające góry miały wyświetlone szczyty. Prędko zjedliśmy śniadanie i wyruszyliśmy z powrotem do głównej drogi E10. Po drodze zatrzymaliśmy się przy dziele japońskiego artysty. Naturalny posąg w kształcie walca z tutejszych kamieni o wysokości ok 8 m. Dalej pojechaliśmy do miejsca, w którym wczoraj skończyła się nam pogoda aby zobaczyć widoki. Warto było. Niebieskie morze, kolorowe domki i monumentalne skały. Ruszyliśmy E10 do Ramberg, miejscowości, w której mieszka większość mieszkańców wyspy oraz w której zaczynają się piaszczyste plaże. Słońce wciąż dopisywało, chociaż chłodny wiatr też nie odpuszczał. Widoki coraz bardziej onieśmielające. Ciemno skaliste góry wyrastające tuż z lazurowej wody kończącej się bielutkim piaseczkiem. Zatrzymaliśmy się na jednym z gotowych postojów, gdzie krajobraz wciąż był przepiekny, co potwierdza sesja ślubna jaką mieliśmy okazję przez przypadek oglądać. Tuż za Rambergiem zwiedziliśmy czerwony, drewniany kościółek z VIII w. Kolejnym celem było Nusfjord- przepiękna drewniana wioska położona na samym końcu fiordu. Dalszą część dnia spędziliśmy na jeździe w dużej mierze pod wiatr ale i pod słońce mijając co raz bardziej niesamowite góry i lazurowe wybrzeża. Odwiedziliśmy Vikten, malutką miejscowość z piękna plażą. Po męczących kilku km szutrowej drogi, znaleźliśmy miejsce na nocleg, na plaży! Cały wieczór spędziliśmy w namiocie oglądając nie-zachodzące słońce przy huku morskich fal. Nagroda za ponad 60 km.
LOFOTY - dwa pierwsze dni
23.05
Dziś ruszamy dość późno z dwóch powodów:wczorajsze niedospanie no i nocny deszcz. Po spakowaniu i porannym podziwianiu widoków postanawiamy pojechać na prawdziwy koniec wyspy Moskenesøy. Mijamy tunel, parking i wjeżdżamy na lekkie wzgórze. Wokół nas roztacza się widok na morze, małe wyspy Mosken i Verøy, których szczyty groźnie wyłaniają się z głębin morskich oraz znane nam ośnieżone szczyty. Mocno wieje więc ruszamy z powrotem do Å, gdzie zwiedzamy "skansen" XIX-sto wiecznych domków rybackich. Dalej przez Sørvågen, Møskenes do- zwanego symbolem Lofotów- Reine. Rzeczywiście małe miasteczko jest położone niesamowicie malowniczo u ujścia Reinrfjordu, tuż pod szpiczastymi szczytami, nad jednym z najgłębszych (proporcjonalnie do wielkości) jezior na świecie! Spędzamy tu chwilę aby nacieszyć się widokami. Od samego początku towarzyszy nam też intensywny zapach suszonych ryb - sztokfish. Praktycznie na każdym zakręcie wiszą ich setki.
Dalsza drog prowadzi nas przez kilka mostów, za którymi odkrywają się kolejne szczyty. Pierwsze odbicie od głównej drogi E10 prowadzi nas do malutkiego miasteczka Sund. Wspaniała droga między skalistymi szczytami, brązowo-brunatnymi mokradłami. Docieramy na koniec aby zobaczyć z jeszcze innej strony granitowe szczyty i zawijający fijord. Wracamy do głównej drogi E10. W kierunku, w którym jedziemy pogoda ewidentnie zaczyna się psuć więc szukamy powoli miejsca na nocleg. Powoli bo decydujemy się na jeszcze jedno odbicie od drogi do Selfjorden. To był dobry wybór, bo na niebie zaczyna pojawiać się błękit i pierwszy raz pełne słońce świeci nam w oczy. Pełni energii jedziemy na sam koniec fjordu mijając dobre miejsce na nocleg. Na drodze spotykamy rodzinki owiec a nad nami latają mewy i orły. Nasyceni widokami wracamy do wymarzonego miejsca pod namiot. Zasypiamy tuż nad samym fjordem ok 23 pod jasnym niebem. 58 km za nami.
21/22.05.
Mimo iż nie jest to pierwszy raz, kiedy lecimy z rowerami, to zawsze jest to dość męczący proces. Składanie rowerów do specjalnych pudeł to min 2h. Następnie spakowanie całego dobytku na kilkanaście dni do 8 sakw, to kolejne 2h. Check-in na lotnisku również trwa. W końcu jesteśmy w samolocie Warszawa-Oslo. Towarzyszy nam jednak niepewność-czy sakwy i rowery dolecą całe? Udaje sie. Po g. 24 jesteśmy w Oslo z całym majdanem. Lotnisko robi wrażenie swoją architekturą i pięknymi, subtelnymi drewnianymi wykończeniami. Dopadamy wolne fotele (których nie ma za wiele) i zasypiamy, żeby ok 6 obudzić się na kolejną odprawę na lot w kierunku Bodø. Po wylądowaniu spędzamy ponad 2 h na składaniu rowerów ale ten moment to już przyjemność, bo jesteśmy na miejscu. Zupełnie inne, chłodne i przejrzyste powietrze no i góry! Ok 14 ruszamy w poszukiwaniu camping-gazu i stacji żeby napompować rowery - stałe elementy gry. Bodø to dość typowe norweskie miasto portowe. Szybko udaje nam się wszystko załatwić. Mżawka, niedospanie i lekki chłód nie sprzyjają zwiedzaniu wiec na przystani promów i czekamy. O 16:30 płyniemy promem już w kierunku Lofotów. Budzimy się po ok 2h i naszym oczom ukazuje się niesamowita panorama zasnutych w chmurach, ośnieżonych szczytów Lofotów. Długo będziemy pamiętać ten widok. Cumujemy w Moskenes. Chmury na szczęście się rozwiały i podziwiamy od razu góry, wodospady i drewniane kolorowe domki. Długo nie czekając ruszamy jedyną możliwą drogą na koniec wyspy do Å (ostatnia litra alfabetu) czyli miejscowości na samym końcu Lofotow. Mijamy pierwsze rorbuer czyli rybackie domki na palach. Dochodzi 22, wciąż woidno. Tuż przed tunelem skręcamy w ślepą drogę i znajdujemy wymarzone miejsce na namiot. Nocujemy tuż nas jeziorem otoczonym ze wszystkich stron górami.
Rekordu nie było. Rowerem zrobiliśmy 13 km ale w sumie pokonaliśmy kilka tysięcy.
niedziela, 11 maja 2014
Mała Fatra odkrywana na majówkowo
Tak się złożyło, że do ostatniego dnia kwietnia nie podjęliśmy decyzji czy jedziemy na majówkę czy nie. W końcu udało się zgrać, skompletować ekipę i pojechać w miejsce, które było dla nas szczególne, bo przepełnione wspomnieniami pierwszej większej górskiej wyprawy. Majówkę spędziliśmy na Słowacji zdobywając szczyty Małej Fatry.
Masyw Małej Fatry, mimo nazwy, zawiera w sobie wyższe szczyty niż sąsiednia Wielka Fatra. Oba pasma górskie są częścią Karpat Zachodnich. Najwyższy szczyt to Wielki Krywań (1709 m n.p.m.), którego nie należy mylić, znów mimo nazwy, z Krywaniem (2494 m n.p.m.) znajdującym się w słowackiej części Tatr Wysokich.
Poprzedni nasz wyjazd, dokładnie 9 lat temu, miał charakter ambitnej wyprawy, we dwójkę, z namiotem, wielkimi plecakami i przemierzaniem wielu kilometrów dziennie. W tym roku postawiliśmy raczej na czerpanie przyjemności z kontemplowania widoków, wspólnych rozmów i integrowania sie między sobą, co wcale nie wykluczyło zmęczenia (jednak, to już nie te lata;).
Pojechaliśmy na dwa samochody w trzy pary świtem w czwartek aby - skutecznie - uniknąć majówkowych korków. Na szczęście pogoda nam sprzyjała, więc niewiele myśląc po dość sprawnej podróży, tuż po przyjeździe ruszyliśmy na szlak. Pierwszy dzień to przede wszystkim liczne wodospady, wąwozy, drabinki i łańcuchy, czyli żółto-niebieski szlak ze Stefanowej przez Dolne, Nove i Horne Diery. Pogoda był piękna, trasa dość turystyczna więc gdzieniegdzie czekaliśmy w kolejkach aby wejść na punkt widokowy.
Od początku planowaliśmy zdobyć najwyższy szczyt, więc kiedy drugi dzień przywitał nas znów słońcem wyruszyliśmy do Vratnej aby zielonym szlakiem wdrapać się na przełęcz Sedlo za Kraviarskym (1230 m n.p.m.). Następnie niebieskim szlakiem dotarliśmy pod czerwony szlak prowadzący na sam szczyt. Niestety przeszkodziły nam grzmoty i burza, którą przeczekaliśmy na stacji kolejki na Snilovenskim Sedle. Po pysznym obiedzie (smażony syr i placki ziemniaczane), jak tylko niebo się rozjaśniło, poszliśmy na sam szczyt Vielkiego Krywania, z którego roztaczała się wspaniała panorama nie tylko na słowackie szczyty ale również na Tatry Niżne i Wysokie. Wspaniały widok! Zejście, tuż pod samą kolejką, okazało się znacznie bardziej strome i dla niektórych bardziej męczące niż podejście.
Rano znów obudziło nas słońce, więc niewiele myślą, mimo czekającej nas podróży powrotnej zdecydowaliśmy się na ostatnią wyprawę. Ruszyliśmy na znany nam już parking we Vratnej. Pierwotny pomysł zakładał wjazd kolejką i przejście granią do szczytu Gruń, jednak ze względu na zasnute chmurami szczyty zaczęliśmy od zdobycia Grunia. Żółtym szlakiem, który prowadzi bardzo przyjemnym trawersem w ok 40 minut dotarliśmy do Chaty na Gruni (989 m n.p.m.). Przepiękne zielone przestrzenie i widoki na szczyty, które niebawem mieliśmy zdobyć. Jeszcze nie do końca wiedzieliśmy co nas czeka, ale widoki były iście alpejskie, wiec po posileniu się i na energetyzowaniu ruszyliśmy w dalszą drogę pod górę. Podejście na Poludniowy Gruń (1460 m n.p.m.) jest dość męczące i żmudne. Gdzieś w 2/3 podejścia zobaczyliśmy pierwsze oszronione krzewy kosodrzewiny, które towarzyszyły nam już przez całą dalszą wycieczkę. Piękny widok, słońce, chłodny wiatr, kolory zieleni, brązu, ochry i w tym wszystkim zmarznięte sopelki. Od Poludniowego Grunia zaczyna się czerwony szlak, czyli magistrala prowadząca przez grań aż do Vielkiego Krywania i dalej. Zaczęły się wspaniałe widoki, wiało jak to na grani. Przechodziliśmy kolejne wzniesienia, strawersowaliśmy Chleb ((1645 m n.p.m.) bo czas już nas gonił. Po dotarciu do znanej stacji kolejki na Sniovskim Sedle, gdzie pożegnaliśmy się z Vielkim (zmrożonym) Krywaniem, zjechaliśmy na sam dół do samochodów. Będąc na dole, niektórzy z nas nie mogli uwierzyć, że jeszcze pół godziny temu byliśmy na samej górze.
Podziękowania dla całej ekipy za całą wyprawę, pozytywną energię i super kondycję!
Masyw Małej Fatry, mimo nazwy, zawiera w sobie wyższe szczyty niż sąsiednia Wielka Fatra. Oba pasma górskie są częścią Karpat Zachodnich. Najwyższy szczyt to Wielki Krywań (1709 m n.p.m.), którego nie należy mylić, znów mimo nazwy, z Krywaniem (2494 m n.p.m.) znajdującym się w słowackiej części Tatr Wysokich.
Poprzedni nasz wyjazd, dokładnie 9 lat temu, miał charakter ambitnej wyprawy, we dwójkę, z namiotem, wielkimi plecakami i przemierzaniem wielu kilometrów dziennie. W tym roku postawiliśmy raczej na czerpanie przyjemności z kontemplowania widoków, wspólnych rozmów i integrowania sie między sobą, co wcale nie wykluczyło zmęczenia (jednak, to już nie te lata;).
Vielky Krywan, 2005
Vielky Krywan, 2014
- czwartek 01.05.
Pojechaliśmy na dwa samochody w trzy pary świtem w czwartek aby - skutecznie - uniknąć majówkowych korków. Na szczęście pogoda nam sprzyjała, więc niewiele myśląc po dość sprawnej podróży, tuż po przyjeździe ruszyliśmy na szlak. Pierwszy dzień to przede wszystkim liczne wodospady, wąwozy, drabinki i łańcuchy, czyli żółto-niebieski szlak ze Stefanowej przez Dolne, Nove i Horne Diery. Pogoda był piękna, trasa dość turystyczna więc gdzieniegdzie czekaliśmy w kolejkach aby wejść na punkt widokowy.
Chalupa pod Lipami, Terchová - ubytovanie godne polecenia
Na szklaku, Dolne Diery
Na szklaku, Horne Diery
Na szklaku, Nove Diery
Maly i Vielky Rozsutec, tym razem nie zdobyty
- piątek 02.05.
Od początku planowaliśmy zdobyć najwyższy szczyt, więc kiedy drugi dzień przywitał nas znów słońcem wyruszyliśmy do Vratnej aby zielonym szlakiem wdrapać się na przełęcz Sedlo za Kraviarskym (1230 m n.p.m.). Następnie niebieskim szlakiem dotarliśmy pod czerwony szlak prowadzący na sam szczyt. Niestety przeszkodziły nam grzmoty i burza, którą przeczekaliśmy na stacji kolejki na Snilovenskim Sedle. Po pysznym obiedzie (smażony syr i placki ziemniaczane), jak tylko niebo się rozjaśniło, poszliśmy na sam szczyt Vielkiego Krywania, z którego roztaczała się wspaniała panorama nie tylko na słowackie szczyty ale również na Tatry Niżne i Wysokie. Wspaniały widok! Zejście, tuż pod samą kolejką, okazało się znacznie bardziej strome i dla niektórych bardziej męczące niż podejście.
Trasa 2 dnia, Google Earth by Szymon Majcher
Snilovske Sedlo
Zjazd na karimacie
kipa na szczycie Vielkiego Krywania: (od lewej)
Krzysztof, Ania, Michał, Ola, Karolina, Szymon
Widok z przełęczy pod Vielkim Krywaniem
Zejście ze szczytu pod kolejkę
- sobota 03.05.
Jedyny dzień deszczowy wykorzystaliśmy na odwiedzenie lokalnej atrakcji czyli Tatralandii - raju basenowego, podobno największego Aquaparku w Polsce, Słowacji i Czechach. 3 godziny zupełnie wystarczyły aby nacieszyć się atrakcjami wodnymi. Po dwóch dniach chodzenia, kąpiel w ciepłej wodzie z widokiem na góry na pewno nam nie zaszkodziła :)
Tatralandja
Żlina, reklama Tatralandii
- niedziela 4.05.
Rano znów obudziło nas słońce, więc niewiele myślą, mimo czekającej nas podróży powrotnej zdecydowaliśmy się na ostatnią wyprawę. Ruszyliśmy na znany nam już parking we Vratnej. Pierwotny pomysł zakładał wjazd kolejką i przejście granią do szczytu Gruń, jednak ze względu na zasnute chmurami szczyty zaczęliśmy od zdobycia Grunia. Żółtym szlakiem, który prowadzi bardzo przyjemnym trawersem w ok 40 minut dotarliśmy do Chaty na Gruni (989 m n.p.m.). Przepiękne zielone przestrzenie i widoki na szczyty, które niebawem mieliśmy zdobyć. Jeszcze nie do końca wiedzieliśmy co nas czeka, ale widoki były iście alpejskie, wiec po posileniu się i na energetyzowaniu ruszyliśmy w dalszą drogę pod górę. Podejście na Poludniowy Gruń (1460 m n.p.m.) jest dość męczące i żmudne. Gdzieś w 2/3 podejścia zobaczyliśmy pierwsze oszronione krzewy kosodrzewiny, które towarzyszyły nam już przez całą dalszą wycieczkę. Piękny widok, słońce, chłodny wiatr, kolory zieleni, brązu, ochry i w tym wszystkim zmarznięte sopelki. Od Poludniowego Grunia zaczyna się czerwony szlak, czyli magistrala prowadząca przez grań aż do Vielkiego Krywania i dalej. Zaczęły się wspaniałe widoki, wiało jak to na grani. Przechodziliśmy kolejne wzniesienia, strawersowaliśmy Chleb ((1645 m n.p.m.) bo czas już nas gonił. Po dotarciu do znanej stacji kolejki na Sniovskim Sedle, gdzie pożegnaliśmy się z Vielkim (zmrożonym) Krywaniem, zjechaliśmy na sam dół do samochodów. Będąc na dole, niektórzy z nas nie mogli uwierzyć, że jeszcze pół godziny temu byliśmy na samej górze.
Trasa 4 dnia, Google Earth by Szymon Majer
Radość
Chata na Gruni
Szron
Przerwa na Południowym Gruniu
Szron i Michał
Kolejny szczyt
W drodze na Chleb
W drodze na Hromove
Szczyt Hromove (1636 m n.p.m.)
Trawers
Chata Vratna
Podziękowania dla całej ekipy za całą wyprawę, pozytywną energię i super kondycję!
Subskrybuj:
Posty (Atom)