wtorek, 9 września 2014

Podsumowanie Lofoty, Norwegia 2014

Minęło już trochę czasu, od kiedy wróciliśmy z rowerowej wyprawy po Lofotach, jednak niesamowite widoki i niezmierzone bezkresne przestrzenie wciąż tkwią w naszych głowach. Przypominamy sobie wciąż krok po kroku naszą podróż.



CAŁA MAPA

Reine

Michał

Ola

niedziela, 6 lipca 2014

Jadąc przez Babadag do Delty Dunaju kończymy podróż - 02-05.07.

02.07

Nasz dzisiejszy plan uzależnialiśmy od pogody. Na szczęście obudziło nas słońce i błękit więc ruszyliśmy znów w góry, z którymi nie tak łatwo nam się rozstać. Celem była Trasa Transfogaraska zbudowana przez dyktatora Czauczesku na wypadek ataku wroga i ucieczki. Po drodze zwiedziliśmy Prejmer, gdzie mieści się niesamowity warowny kościół z XIII w. wpisany na Listę Dziedzictwa UNESCO. Znów poczuliśmy się jak w średniowieczu chodząc po celach, murach obronnych i basztach.


Ruszyliśmy dalej w Fogarasze. Trasa wiła się kilkanaście kilometrów, szybko zyskiwaliśmy wysokość i równie szybko spadała temperatura. Powoli z za chmur i mgieł odsłaniały się szczyty aż dojechaliśmy na przełęcz z urokliwym jeziorkiem Balea Lac i schroniskiem otoczonym skalistymi szczytami. Po krótkim spacerku wokół jeziora oraz kupieniu kilku lokalnych przysmaków tj. afinata, ser kozi, orzechy włoskie w syropie, ruszyliśmy dalej w dół przez góry.


Droga powrotna była znacznie dłuższa ale widoki równie piękne: jechaliśmy wzdłuż wielkiego jeziora Lacul Vidraru przypominającego nieco norweski fjord, na którego końcu znajdują się ruiny prawdziwego zamku "Draculi", którego historycznym (XV w.) pierwowzorem był władca Walachii - Vlad Tepes. Dzień zakończyliśmy późno w nocy na drugim końcu Rumunii na campingu nad Morzem Czarnym w Mamaia tuż za Konstancą.

03.07
Dzień był bardzo upalny. Spędziliśmy go w Konstancy - "słynnym porcie czarnomorskim pełnym monumentalnych zabytków z epoki Bizancjum". Miasto niestety nas zawiodło. Wszędzie były remonty a słynne Kasyno wiało pustką. Mimo upału odwiedziliśmy dość oryginalny meczet i obejrzeliśmy panoramę miasta z czubka minaretu. Część z nas zakosztowała morskiej kąpieli, reszta (w tym my) ruszyła w stronę Babadag w poszukiwaniu campingu - z sukcesem.


04-05.07
Ostatnim punktem naszego wspólnego programu była unikalna Delta Dunaju - dziewiczy Rezerwat Biosfery, na którego terenie gniazduje ponad 300 gatunków ptaków. Najlepiej poczuć atmosferę Dunaju oczywiście z wody. Udało nam się trafić na bardzo fajnego lokalnego przewodnika z łajbą w stylu holenderskim, który zabrał nas na 6cio godzinny rejs po meandrach Delty Dunaju. Pogoda nam sprzyjała, humory też. Ku naszemu zdziwieniu i dzięki fenomenalnej znajomości natury naszego przewodnika-kapitana mieliśmy szansę zobaczyć kilkanaście gatunków ptaków całkiem z bliska. Były to: ibis, warzęcha, czapla biała, czapla szara, czapla żółta, pelikan, zimorodek, kokoszka, kormoran, roler - kraska, dudek, bielik. Wodna trasa była wspaniałym zwieńczeniem naszego wyjazdu - relaks połączony z naturą a na koniec smakiem lokalnego sandacza! Na noc wróciliśmy do campingu w Babadag, z którego następnego dnia z rana ruszyliśmy znów do Bukaresztu aby zakończyć nasz urlop.

sobota, 5 lipca 2014

Rumunia - z gór do Siedmiogrodu - 29.06-1.07

29.06
Dziś obudziły nas dzwonki i ryczenie osiołków. Wokół naszych namiotów pasło się z 6 osiołków, które bardzo chętnie pozowały nam do zdjęć. Przy słońcu i z widokiem na góry rozpaliliśmy kolejne ognisko tym razem na śniadanie. Dłużej niż zwykle rozkoszowaliśmy się porankiem aż ruszyliśmy do zejścia. Szlak prowadził w lesie więc dość szybko musieliśmy pożegnać się z widokami. Im niżej schodziliśmy tym upał był większy. Czekało nas jeszcze 14 km marszu do miasta, z którego mieliśmy pociąg. Na szczęście udało nam się złapać stopa i szybko dotarliśmy do Avrig a z niego pociągiem do Sibiu, które okazało się bardzo klimatycznym miasteczkiem z piękną starówką, murami i nasztmi obronnnymi, mostem kłamców i urokliwym rynkiem. Po pysznym obiedzie (spróbowaliśmy nwet niedźwiedzia!) w rumuńskiej restauracji Frida (godna polecenia!) zwiedziliśmy miasto by night.

30.06.
Dzisiejszy dzień był dniem reorganizacyjnym. Poświęciliśmy go przede wszystkim na dojechanie do Bukaresztu i wypożyczenie samochodów. Z Sybiu ruszyliśmy z samego rana pociągiem i przez pół drogi nie mogliśmy oderwać oczu od okien bo widoki były piękne. Trasa pociągu prowadzi wzdłuż pasma Fogaraszy i Bucegów. Dzięki pięknej pogodzie mogliśmy pożegnać góry i spokojnie ruszyć na rozpoznanie krainy Siedmiogrodu. Po pysznym i obiedzie w Curcu Bere - slynnej tradycyjnej restauracji rumuńskiej z XIX w. ruszyliśmy w trasę na północ od Bukaresztu. Nocleg znaleźliśmy w miasteczku Sinaia, gdzie przed snem obejrzeliśmy dość imponujący pałac w stylu bawarskim wybudowany przez rodzinę Hochenzollernów oraz monaster ale tylko z zewnątrz.


01.07
Dzisiejszym naszym celem był Braszov. Po drodze zwiedziliśmy jedyny w swoim rodzaju Zamek Chłopski w Rasnovie. Niesamowita budowla warowna, właściwie miasteczko za murami. Przez chwilę poczuliśmy się też jak średniowieczni wojownicy strzelając z łuków i rzucając toporkami w tarczę. W oststniej chwili zdecydowaliśmy się jeszcze na zobaczenie najbardziej turystycznego z zamków "Draculi" w Bran. Nie weszliśmy jednak do środka. Zobaczyliśmy ciekawą, chociaż w miarę nową, bryłę zamczyska na skale, odstraszył nas jednak turystyczny przemysł tej małej miejscowości wiec ruszyliśmy prosto do Braszova. Tzw stolica Siedmiogrodu bardzo mile nas przywitała. Najpierw posililiśmy się pysznymi słodkimi bułeczkami z czekoladą z cukierni Gigi (super!) aby mieć siłę na zwiedzenie miasta. Na początek 3 główne punkty: słynny Czarny Kościół, schowana między kamienicami ortodoksyjna świątynia i Czarna Wieża, z której mieliśmy piękna panoramę na całą Starówkę. Aby lepiej poznać całe miasto zdecydowaliśmy się na skorzystanie z popularnej możliwości darmowych wycieczek "Free City Tour". To był bardzo dobry wybór! Dzięki dynamicznej przewodniczce poznaliśmy wiele szczegółów i zakamarków miasta takich jak najwęższa uliczka miasta, pierwsze szkoły (niemoecka, rumuńska i węgierska) czy dzielnicę poza murami. Po tak aktywnym dniu spędziliśmy jeszcze chwilę na rynku i ruszyliśmy do hostelu.

niedziela, 29 czerwca 2014

Fogarasze - Rumunia część górska 23-29.06.

Nasze pierwotne plany przejścia większej części głównej grani najwyższych gór Rumunii nie do końca nam się powiodły gdyż pogoda pokrzyżowała nam zupełnie plany. Mimo to mamy powody do satysfakcji - drugi co do wielkości szczyt Fogaraszy- Negoiu 2535 m n.p.m.- został zdobyty!

23.06. - dzień 1
Poniedziałek zaczął się dość wcześnie a dla niektórych bardzo (dopiero dojeżdżali do Bukaresztu). Pierwszą część dnia spędziliśmy na dotarciu do szlaku jednak nie obyło się bez przygód. Okazało się że trasę, którą mieliśmy iść zalała rzeka wiec dojechaliśmy do najbliższej miejscowości i udało nam się od razu złapać stopa tuż pod szlak. Dość późno ruszyliśmy w góry ale mieliśmy ambitny plan wejścia na grań. Wszystko by się pewnie udało gdyby nie liczne przejścia przez rwące strumienie, ciężkie plecaki i bardzo strome podejście. W sumie późnym wieczorem rozbiliśmy się obok Cabany czyli dawnego pomieszczenia gospodarczego przerobionego na mini schronisko. Po zachodzie słońca zjedliśmy zasłużoną kolację z ogniska.


24.06 - dzień 2
Pierwszy cały dzień w górach zapowiadał się dobrze jednak tuż po złożeniu namiotów rozpadało się na dobre. Na szczęście baca zaprosił nas do środka i mogliśmy pod dachem Cabany, przy stole przeczekać burzę. Wyszliśmy równie późno jak wczoraj ale wciąż z dobrymi chęciami i ambitnymi planami. Zaczęło się od długiego mozolnego podejścia ale na początek dnia to w sam raz. Zaczęły się też widoki więc szło się lepiej. Niestety nie trwało to za długo. Naszły chmury i zaczęło padać a przed nami podejście na przełęcz. Po drodze udało nam się nawet kupić syr od równie zmokniętego jak my bacy. Na przełęczy trochę się rozjaśniło więc mogliśmy zobaczyć jaka droga nas czeka i jakie szczyty do zdobycia. Tatrzański krajobraz choć bardziej zielony, ze stadami owiec w dolinach. Po kilku ostrzejszych podejściach zaczęliśmy schodzić do jeziorka. Naszły chmury i niestety skończyły się widoki. W ostatniej chwili dostrzegliśmy jezioro, przy którym rozbiliśmy namioty licząc że obudzi nas słońce.


25.06 - dzień 3
Nasze marzenia się spełniły i obudziliśmy się nie tylko w słońcu ale w przepięknej scenerii tuż nad górskim stawem (2007 m n.p.m.) otoczonym pięknymi zielonymi szczytami. Pogoda i widoki od razu zmobilizowały nas do marszu. Przez godzinę szliśmy pięknym trawersem z widokiem dla rozległą dolinę. W końcu pokonywaliśmy grań a naszym celem był Negoiu (drugi co do wielkości szczyt Fogaraszy). Niestety znów zaszły chmury. Robiło się wietrznie, co raz zimniej i wilgotniej. Doszliśmy na zaplanowaną przerwę obiadową do Refugi (schronu) pod szczytem Saua Scarii 2146 m n.p.m. Pogoda pogarszała się. Informacje od napotkanego lokalnego górołaza o nadchodzącej burzy ostatecznie doprowadziły do decyzji o zostaniu w schronie. Tym bardziej że do najbliższego miejsca noclegowego mieliśmy ok 7 godzin drogi. Mimo że był dopiero środek dnia uznaliśmy, że lepiej bezpiecznie przespać noc w suchym miejscu niż narazić się na burzę na grani.

26.06 - dzień 4
Po dość ciężkiej nocy w trzęsącym się od burzy i wiatru schronie, obudziliśmy się znów we mgle i zimnie. Po długich dyskusjach zdecydowaliśmy się zejść z grani do najbliższego schroniska. Oznaczało to utratę wysokości ale też suchy nocleg i milsze przeczekanie pogody aniżeli kolejna doba w blaszanym schronie. Zejście nie zajęło nam wiele więc niektórzy poszli jeszcze zdobyć pobliski szczyt a pozostali (w tym my) zostaliśmy na relax w schronisku.


27.06 - dzień 5
Dziś po raz pierwszy udało nam się zrealizować zakładany plan, nawet z nawiązką. Wiedzieliśmy już, że nie damy rady dojść do Moldoveanu (najwyższy szczyt Fogaraszy 2544 m n.p.m. tzw "Dach Rumunii), który był w naszych pierwotnych planach, więc postanowiliśmy zejść okolice Negoiu. Aby mieć jak najwięcej możliwości ruszyliśmy na lekko (bez wielkich plecaków) i podzieliliśmy się na dwie grupy. Punktem wspólnym był szczyt Serbota (2331 m n.p.m.) z niego żółtym szlakiem (obejście najtrudniejszego fragmentu Fogaraszy - grani Custura Saratii, którą jedni mieli już za sobą! ) ruszyliśmy wspólnie na Negoiu. Znów traciliśmy wysokość ale zyskiwaliśmy widoki (grań i szczyty były stale w chmurach). Szlak prowadził urokliwą doliną usianą małymi jeziorkami i strumieniami. Raz na jakiś czas, na kilka chwil, odsłaniał się też szpiczasty grzebień grani. Czekało nas jeszcze dość żmudne ale krótkie podejście na przełęcz Cleopatrei, z której już tylko ok pół godziny wspinaczki skałami na sam szczyt Negoiu (2535 m n.p.m.). Z góry odsłoniła nam się rozległa panorama na jedną stronę zbocza. Teraz wydawało się że czeka nas już tylko zejście. Wciąż widoki były piękne. Pogoda dopisywała więc cześć zdecydowała się pójść kominem zwanym Strunga Draculi (diabelski przechód). My szliśmy znów urokliwym i bezpiecznym obejściem przez Strunga Doamnei aż do skrzyżowania szlaków. Jak się okazało wcale nie był to koniec atrakcji. Musieliśmy pokonać jeszcze komin z przełęczy Ciobanului - dość wymagający technicznie fragment jak na koniec dnia. W końcu zaczęliśmy schodzić czerwonym szlakiem, który gdzieniegdzie gubił się w plastrach zaległego śniegu. Zmęczenie dawało się już we znaki ale widoki znów wiele wynagradzały. Odsłoniły się kolejne grzbiety, szpiczaste granie i szczyty. Przy lekko zachodzącym słońcu widok zapierał dech w piersiach. Czekało nas jednak jeszcze sporo zejścia po licznych głazach i piargowych zboczach. W końcu musieliśmy zejść prawie 1 km w dół! To był długi i bardzo wyczerpujący dzień, jednocześnie pełen wrażeń, które dały by radę zapełnić co najmniej dwa dni.


28.06 - dzień 6
Po wczorajszym wysiłku większość z nas potrzebowała regeneracji. Zdecydowaliśmy, że przejście, prawie tej samej co wczoraj drogi, przez góry z ciężkimi plecakami nie jest dobrym pomysłem. Zaczęliśmy więc powoli schodzić z gór kierując się czerwonym szlakiem do kolejnego schroniska - Cabana Bârcaciu (1550 m n.p.m.). Pogoda dopisywała. Szlak okazał się bardzo urokliwy. Mogliśmy podziwiać całą naszą wczorajszą trasę trawersując kolejne szczyty. Chcąc jeszcze zakosztować gór zjedliśmy obiad na szlaku trawersując zbocze potężnego ramienia Muntele Barcaciu. Widoki na zniżające się grzbiety Fogaraszy pozwoliły nam ładnie pożegnać góry. Po dłuższej przerwie, nasyceni widokami ruszyliśmy do schroniska, które okazało się najbardziej klimatycznym, jak do tej pory, noclegiem. Niewielki drewniany budynek położony na urokliwej polance z widokiem na skaliste szczyty miał iście górski klimat. Od razu było widać, że gościnni gospodarze dbają o to miejsce. Oprócz miejsca na ognisko, pola namiotowego był ekologiczny prysznic i umywalnia czerpiąca wodę z górskich strumieni a nawet mini boisko do kosza! Zaraz po rozłożeniu namiotów rozpaliliśmy ognisko i uraczyliśmy się lokalną kiełbasą i piwem. To był bardzo miły dzień.

czwartek, 19 czerwca 2014

Rumunia - Bukareszt 20-23.06

20-22.06
Będąc w Bukareszcie na pewno warto zobaczyć Parlament (dawny Pałac Czauczesku). Jest to drugi co do wielkości budynek publiczny na świecie po Pentagonie! Robi wrażenie nawet na tych, którzy widzieli wnętrza Pałacu Kultury. Po zwiedzeniu można się przejść się b-dul Uniri czyli tzw. rumuńskimi Champs-Élysées.

Oprócz dość oczywistego spaceru urokliwymi, chociaż trochę zaniedbanymi, uliczkami Starego miasta (Centrul Istoric) warto pójść kawałek dalej na północ do Parku Gradina Cismigiu. Bardzo przyjemne miejsce do odpoczynku, relaksu i oderwania się od wielkomiejskiego hałasu.





19.06.
Nasz nowy cel podróży to Rumunia. Z dalekiej Północy na Południe. Zostawiamy rowery, pakujemy plecaki i w góry. Plan jest następujący: 3 dni w Bukareszcie, 7 dni w Górach Fogaraskich i 7 dni wokół Braszowa i Delty Dunaju.

Pierwszy dzień zaowocował bardzo ciekawymi znajomościami. Już zapomnieliśmy trochę jak to jest mieszkać w hostelu. Poznaje się tak wielu ciekawych ludzi z różnych zakątków świata. Po pierwszym dniu już wiemy co słychać w Szwecji, Albanii, Azerbejdżanie czy USA.

Bukareszt na razie jaki nam się jako spore turystyczne miasto pełne kontrastów: piękna cerkiew, wielkie pałace, kluby nocne, kamienice i niestety dość zaniedbane fasady.

niedziela, 8 czerwca 2014

Żegnamy się z Norwegią przynajmniej na rok

Krótkie podsumowanie na koniec:
17 dni rowerowych z czego tylko 1 dzień deszczowy
1120 przejechanych km od Å do Bodø
Ponad 1200 zdjęć

Na koniec nie obyło się bez przygody ze stopem. Na lotnisko nasze rowerowe pudła zawieźli camperem przemili Szwajcarzy.

Będzie jeszcze mapa i zorganizujemy pokaz zdjęć. Tymczasem ruszamy spakowani w podróż powrotną.

sobota, 7 czerwca 2014

Przez krainę tuneli w dzień polarny do końca - do Bodø

06/7.06.

Od samego wyjścia z namiotu czekał nas podjazd 8% nachylenia. Za kilkaset metrów zaczął się pierwszy tunel. Lekko pod górkę. Nastepne 10 tuneli było na szczęście raczej z górki. To była przygoda! Co kilka km z upału wpadliśmy w chłód do samego środka góry. Procedura była zawsze taka sama. Przed tunelem wkładamy polary, zdjemujemy okulary i zapalamy lampki. I tak 11 razy w ciągu jednego dnia. Między tunelami były oczywiście wodoki, odwiedziliśmy nawet mały skansen. Byliśmy coraz bliżej Fauske - celu na dziś. Ostatnie 8 km do miasta jechaliśmy lekko z górki w ciemne chmury zbierające się nad górami. W Fauske złapał nas letni deszcz więc schowaliśmy się do centrum handlowego, gdzie zrobiliśmy ostatnie większe zakupy. Rozpogodziło się. Pojechaliśmy zwiedzić port, przejechaliśmy się drewnianą promenadą i odwiedziliśmy Skansen tuż nad fjordem. Słońce znacznie się uspokoiło, najlepsza pora na jazdę i świetne światło do zdjęć (nasza g.17 w sloneczne dni, tutaj 19). Ruszyliśmy üwięc dalej powoli z myślą i noclegu. Jechaliśmy przez zupełnie nowe sielankowe krajobrazy, gospodarstwa nad fjordem. Znalezienie noclegu okazało się trudniejsze niż myśleliśmy, gdyż wszystko było prywatne. Ogromne pola, łąki. Gdzie był tylko jakiś zjazd od razu między drzewami wyłaniał się domek. Atmosfera niezachodzącego słońca tak nas wciągnęła, że postanowiliśmy wykorzystać ostatnią szansę przeżycia dnia polarnego. Zjedliśmy kolacje z widokiem na zaczerwienione niebo i ruszyliśmy dalej. To był najdłuższy dzień rowerowy chyba w całym naszym życiu. To jednak prawda, że słońce daje energię i siłę. Droga z Fauske do Bodø okazała się bardzo urokliwa i krajobrazowa. Prowadziła tuż nad brzegiem z widokiem na góry albo zaspanymi wioskami. Podnosiły się mgły, nie było ruchu. Świat zwierząt i roślin wcale nie zasypiał, tylko jakby budził się właśnie do życia. Ptaki niesamowicie śpiewały, nie tylko lis przeskoczył przez naszą ścieżkę ale fajtłapowatym krokiem przebiegł nam drogę dosłownie kilka metrów od nas łoś! Do tego zapach rozkwitających drzew mobilizował nas jeszcze bardziej do jazdy. W końcu zobaczyliśmy tabliczkę Bodø - sami nie mogliśmy w to uwierzyć, że cel, który jeszcze wczoraj był dość daleko, właśnie został zrealizowany. Nasza podróż dobiegła końca. Rozbiliśmy się nad ranem na Campingu przy lotnisku Bodø. Po zasłużonym śnie zwiedziliśmy trochę miasto i pożegnaliśmy się z górami i niesamowitymi krajobrazami Norwegii. Na pewno jeszcze tu wrócimy!

3 w 1: zima, lato i jeziora

05.06
Na szczęście na niebie pojawiły się dziś chmury. Wyruszyliśmy 2 godziny wcześniej niż zwykle. Pogoda okazała się w miarę łaskawa ale ukształtowanie terenu już nie bardzo. Dziś czekało nas wiele przełęczy. Po 5 przestaliśmy już liczyć. Znów myśleliśmy, tęskniąc za Lofotami, że niewiele nas zaskoczy, a jednak Norwegia jest niezbadanie piękna. Po pierwszej przełęczy znaleźliśmy się znów w krainie śniegu. Słońce wciąż mocno grzało ale chłód był też odczuwalny. Zimno było zwłaszcza przy licznych rwących potokch górskich. Całe góry pokryte były śniegiem a gdzieniegdzie leżało go jeszcze spokojnie ponad metr. Niesamowita kraina kontrastów. Przy zjeździe czekały nas kolejne widoki a potem następne górki aż dojechaliśmy do momentu, w którym musieliśmy zdecydować się na objazd 3 dużych tuneli (zakaz wjazdu dla rowerów). Na szczęście droga na około prowadziła przez ładne tereny. Było cicho i spokojnie, lekko górzyście. Oprócz gór minęliśmy kilka pięknych górskich jezior otoczonych ścianami skał, z których spływała srebrzysta woda. Po kolejnej przełęczy odkrył się przed nami wspaniały fjord ze skalkstymi brzegami. Przypominał nam zeszłoroczne kajobrazy z drogi 17. W końcu doczekaliśmy się też długiego zjazdu skalistym wysokim brzegiem fjordu wśród urokliwie położonych domków. Zjechaliśmy prosto do wyschniętego zakola fjordu, tuż przed kolejnym tunelem. Na szczęście tuż za tynelem jest Hotel (Koblev Gesthus) położony tuż przy drodze ale i przy wielkimwodospadzie. Obsługa hotelu pozwoliła nam rozbić namiot przy małym pustym domku właściciela. Czasem warto zapytać. Kolację zjedliśmy z widokiem na ujście fjordu.

Absurdalne łapanie stopa

04.06.
Znów obudziło nas mocne słońce. Zanim wsiedliśmy na rowery już wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo. Od wyjazdu z campingu droga prowadziła od razu pod górę. W pocie czoła przejechaliśmy pierwszą górkę. Zatrzymaliśmy się w małym sklepie po pudło bo dziś mieliśmy w planie łapać stopa do Fauske. Brzmi to dość absurdalnie, żeby łapać stopa w dwójkę, z 2 rowerami i 8 sakwami ale po zeszłym razie wiemy, że jest to realne. Musimy tylko trafić na przychylnego i nieobładowanego tira. Mieliśmy już nawet wybrane miejsce, gdzie tiry będą zjeżdżać z promu. Niestety była przed nami jeszcze długa droga w upale, pocie i mozole aż do kolejnej przełęczy. Znów kilka km podejścia jednak tym razem upał nie ustępował. Na szczęście na górze znów czekały nas piękne widoki. Roztaczał się widok na urokliwe wysepki, domki i oczywiście góry. Dalej mijaliśmy dla odmiany liczne jeziorka i stawiki, w jednym zamoczyliśmy nawet nogi. W końcu dojechaliśmy do połączenia dróg na Narvik i Fauske, czyli nasz cel. Staliśmy z tabliczką ok 2 godzin. Niestety jak na złość tirów było jak na lekarstwo. Zmęczeni i trochę zrezygnowani ruszyliśmy, już w mniejszym słońcu, dalej. Ze względu na upał postanowiliśmy wcześniej się rozbić aby raniutko wstać. Udało się znaleźć miejsce tuż przy wielkim szumiącym strumieniu.

Upalna i górzysta Północ

03.06
Trzeba przyznać, że takiej pogody się nie spodziewaliśmy. Za kołem podbiegunowym, w Nordland, wiosną - myśleliśmy, że raczej zmokniemy od deszczu a nie od parzącego słońca. Dzień zaczął się słonecznie, bez żadnej chmurki na niebie, bez wiatru. Gdy jechaliśmy wzdłuż zakola Ofotenfjorden wszystko było pięknie aż do miejscowości Ballangen. Stamtąd zaczęliśmy podejście i właściwie skończyliśmy wraz z dniem. Zero wiatru a tu jak na pustyni (30º) i wciąż pod górę...zupełna susza, wokół skały i karłoware drzewa, trochę bagien, widoki wcale nie powalające. Zjazd był też trochę oszukany bo pagórkowaty. Straciliśmy prawie nadzieję ale na szczęście dojechaliśmy do tunelu, z którego wyjechaliśmy w zupełnie innym świecie. Słońce wciąż grzało ale widoki wynagradzały wszystko. Przejeżdżaliśmy przez "jezioro w fjordzie" Forsahavet, które otaczały góry o niesamowitych kształtach. Wyglądały jak wielkie, zamienione w kamień, trolle. Wpatrzeni w krajobraz prawie nie zauważyliśmy, jak znów zaczęliśmy podejście. Słońce, mimo już popołudniowych godzin, dawało się tak mocno we znaki, że musieliśmy przeczekać ok godzinę, żeby iść dalej. I tak ok 19 rozpoczęliśmy 3km podejścia. Na szczęście widoki wciąż były piękne choć surowe. Słońce zchowało się za największą górą. Zrobiło się chodno i trochę mroczno. Wszystkie kamienie i skały pokryte mchami zaczęły przybierać różne dziwne kształty - nic dziwnego, że Norwegia to kraj trolli i elfów. W końcu doszliśmy na przełęcz i zaczął się długi zjazd. Jak to zawsze w górach bywa, po wejściu jest nagroda i wcale nie jest to tylko zjazd ale widoki. W pewnym momencie przy zjeździe otworzyła się przed nami wspaniała panorama na Lofoty - ogrom wody i niekończąca się panorama gór! Taki widok pozwala zapomnieć wszystkie trudy dotychczasowej jazdy. Natchnieni widokami zjechaliśmy do promu, który zabrał nas do Bognes. Po wyjściu na ląd, ruszyliśmy, znów pod górę, w poszukiwaniu noclegu. Na szczęście za zakrętem zaczął się zjazd, który doprowadził nas do hotel-campingu. Nie jechaliśmy już dalej, tym bardziej że pole namiotowe było położone nad jeziorem z widokiem na skaliste szczyty.

środa, 4 czerwca 2014

Przerywnik

O czym myśli rowerzyst(k)a

Jedziemy sobie
Sakwa w sakwę
Myślimy sobie
Życie nie jest łatwe


Tuż nad morzem
Górami, lasami
Zdarza nam się
Marznąć czasami


Częściej sprzyja nam
Aura słońca
Wówczas droga
Może wić się bez końca


Jak tylko mkniemy
Brzegiem skalistym
Uśmiech na twarzy
Jest czymś oczywistym!

Z dedykacją dla Babci Krysi i Cioci Cecylki



Narvik i lekcja historii


02.06
W porównaniu z dniem wczorajszym można powiedzieć, że więcej zjeżdżaliśmy ale też do czasu. Celem na dziś był Narvik. Zaczęliśmy od długiego zjazdu do miasta Bjervik, gdzie zrobiliśmy zakupy. Dalej zjechaliśmy już do poziomu wody i mknęliśmy wzdłuż Herjangsfjorden.  W górę,  w dół,  w górę,  przez krótki tunel, objazd wokół urokliwego zakola Rombaken, przez budowy drogowe (w 2017 będzie łatwiej bo będzie most) i w końcu zobaczyliśmy tabliczkę Narvik! Jak to przy mieście bywa zaczęła się też ścieżka rowerowa. Szukaliśmy teraz kierunkowskazu na cmentarz wojenny. Znaleźliśmy i zapaliliśmy świeczkę na grobie upamiętniającym poległych w bitwie o Narvik Polaków. Okazało się też,  że druga część - faktyczna mogiła- znajduje się ok 12 km od miasta za  Ankenes w Håkvika. Postanowiliśmy tam dziś pojechać i w okolicy szukać noclegu. Narvik to, jak na razie, największe i najbardziej tętniące życiem miasto, jakie widzieliśmy. Wciąż ma charakter przemysłowy a do tego w czasie wojny zostało dość zniszczone więc są i małe bloki. Mimo wszystko ma swój urok gdyż leży tuż nad rozłożystym Ofotfjorden. Na pewno warto przejechać się wzdłuż portu i dalej drogą poza miasto ciągnącą się brzegiem fjordu. Widać stąd całą panoramę miasta. Tak właśnie pojechaliśmy. Przy nieco chłodniejszym już słońcu oglądaliśmy pływające statki transportowe i motorówki. W miarę szybko znaleźliśmy się w Håkvika,  gdzie na lokalnym cmentarzu jest mogiła upamiętniająca 66 walczących a 31 poległych polskich żołnierzy. Okazało się, że to nie koniec naszej przygody z historią na dziś.  Nocleg znaleźliśmy tuż przy kolejnym miejscu pamięci tym razem bitwy Sjomen. To jednak miłe uczucie, gdy w innym kraju tak często upamiętniają naszych rodaków dziękując za pomoc w walce o wolność. Po lekcji historii, z widokiem na piękną panoramę,  tuż nad wodą, niedaleko mostu nad Skjomen Skievvá zakończyliśmy dzień.


wtorek, 3 czerwca 2014

Prawdziwa Północ, przez ośnieżone przełęcze, śladami bitwy o Narvik

01.06

Zaczynając dzień od przeprwienia się mostem z Andørji na ląd zupełnie nie spodziewaliśmy się co nas dziś czeka. Początkowo jechaliśmy brzegiem wzdłuż fjordu Astafiorden, który urokliwie ciągnął się i zawijał. Mijaliśmy liczne wioski położone tuż nad wodą,  na cyplach czy wysepkach. Znów wyszło słońcea niedzielny spokój potęgował wakacyjną atmosferę.  Wszystko byłoby wspaniale gdyby nie to, że wciąż mieliśmy lekko pod górkę. Jeden dłuższy zjazd doprowadził nas w końcu do skrzyżowania z główną drogą E6 prowadzącą do Narviku. To był punkt przełomowy. Ruch trochę się zwiększył ale nie było też najgorzej. Pozdrawialiśmy się z mijającymi nas co raz liczniej sakwiarzami-motocyklisami, których jest tu znacznie więcej niż nam podobnych rowerzystów.  Wciąż jechaliśmy pod górkę. Minęliśmy znak "uwaga renifery" i znaleźliśmy się w krainie śniegu.  Otaczające nas, wcześniej z oddali teraz z bliska, szczyty wszystkie pokryte były śniegiem.  Te oddalone wyglądały jakby miały ponad 3000 m a nie jak w rzeczywistości powyżej 1000. Jechaliśmy jedyną w okolicy trasą ciągnącą się wzdłuż karłowatych drzew, roztopów, zamarzniętych jezior i pojedynczych chatek. Niesamowity klimat prawdziwej północy a słońce wciąż w zenicie. Zainteresował nas znak na "Battle of Narvik 1940". Pierwszy pomnik z cyklu 6, poświęcony poszczególnym walkom polskich, angielskich i francuskich żołnierzy za wolność w czasie II Wojny Światowej. Wśród śniegu i chłodnego wiatru dwie armaty i kamienny pomnik wyglądały imponująco. Obok był camping niestety zamknięty.  Zaczęliśmy trochę obawiać się o nocleg, tym bardziej że w oddali zobaczyliśmy co nas czeka: długa niekończąca się droga pod górę prowadząca na przełęcz. Musieliśmy jednak stracić wysokość żeby znaleźć suchy teren. Wdrapywaliśmy się dalej na przełęcz aż w końcu spotkała nas nagroda, czyli przepiękny widok na świat z góry (byliśmy na ok 1000 m n.p.m). W końcu zaczął się zjazd. Przy kolejnym kierunkowskazie na miejsce upamiętniające bitwę znaleźliśmy kawałek suchej polanki i rozłożyliśmy nasz namiot. Słońce powoli chowało się za szczyty. Przed nami widok roztaczał się na pokryte śniegiem góry a w dole zawijający fjord Gratangen.


Żegnamy Vesterålen w chmurach


31.05

Po wczorajszym, dość wyczerpującym dniu wstaliśmy później niż zwykle, do tego popsuła się trochę pogoda. W planie mieliśmy dojazd do Harstad i dalej promem na wyspę Andørja. Zbliżamy się wielkimi krokami do właściwej Norwegii. W Harstad trochę padało więc niewiele zobaczyliśmy. Do promu przeczekaliśmy w miłej i ciepłej poczekalni w porcie. Pierwszy raz płynęliśmy Express Båt, czyli szybkim katamaranem. Na szczęście zaczęło się trochę przejaśniać i  w drodze na wyspę mogliśmy podziwiać zachmurzone, piękne szczyty. Wyspa, na którą dotarliśmy,  w sam raz nadawała się na spokojny dzień. Było pusto, cicho i bardzo spokojnie. Droga prowadziła tuż przy morzu,  po prawej widać było góry, po lewej ciągnęły się lasy. Mogliśmy też odpocząć od słońca. Objechaliśmy prawie całą wyspę aż do mostu łączącego ją z lądem.  Niedalego od niego rozbiliśmy namiot na postoju camperów. To był miły, spokojny i wyciszający dzień.


Cywilizacja


30.05
Jeśli chodzi o sklepy, to trzeba przyznać, że na północy Norwegii nie jest łatwo. Oddalone są od siebie często o kilkadziesiąt km, czynne dość krótko (9-18), w sobotę do 14 a w niedzielę zamknięte. Od dwóch dni szukaliśmy sklepu i dziś to był nasz cel nr 1. W związku z tym ruszyliśmy do odalonego o ok 20 km Lødingen. Tuż za campingiem przekroczyliśmy granicę kolejnego "wojewodztwa" i znaleźliśmy się w Nordland. Prawie za zakrętem spotkała nas największa niespodzianka - tuż przy trasie pasło się stadko reniferów! Pierwszy raz udało  nam się je zobaczyć. Dlej trasa była niestety dość górzysta, musieliśmy zrobić jedną dość wysoką przełęcz. Do tego temperatura odczuwalna min. 25º!  W nagrodę był długi zjazd, piękne widoki, trasa tuż nad morzem a zapach wody i bryza były brdzo orzeźwiające. Po pysznej przerwie w Lødingen ruszyliśmy z powrotem do drogi E10. Na całej trasie były właściwie same gospodarstwa urokliwe położone tuż nad brzegiem. Pogoda cały czas nam odpisywała wiec niepostrzeżenie znaleźliśmy się znacznie dalej niż zakładaliśmy. Po drodze nie było dzikich miejsc ppd namiot więc pozostał nam znów camping. Tym razem na cyplu tuż przy dużym mieście Harstad. Udało się rozłożyć tuż przed załamaniem pogody.

sobota, 31 maja 2014

Żegnamy Lofoty, witamy Vesterålen

29.05

Wcześnie to dość mało powiedziane,  ruszyliśmy o świecie żeby zdążyć na prom oddalony o ok 20 km od nas. Lekko śpiący spakowaliśmy namiot i powolutku ruszyliśmy.  Słońce spokojnie wychodziło zza chmur, poranek był chłodny. Wczorajsza droga wzdłuż fiordu wyglądała o tej porze bardziej tajemniczo ale nie mniej pięknie. Ku swojemu zdziwieniu dotarliśmy na miejsce i mieliśmy jeszcze czas na odpoczynek i porządne śniadanie. Prom zawiózł nas do miejscowości Kaljord. Krajobraz trochę się zmienił, mniej skał,  więcej pagórków. Po kilkudziesięciu km dotarliśmy do Gullesfjord- długiego wąskiego fjordu, który mieliśmy objechać. Wokół wciąż towarzyszyły nam ośnieżone góry. Noc spędziliśmy niezamierzenie znów na campingu położonym na samym końcu fjordu u podnóża gór.


czwartek, 29 maja 2014

Nieziemski fjord

28.05
Obudziliśmy się wcześnie mając ambitne plany dojechania do fjordu Raftsundet. Żeby zrealizować cel musieliśmy dotrzeć na kolejną-ostatnią już-wyspę Lofotów.  Na początku jechało się dobrze, trasa mało górzysta a za to widoki na najwyższe w okolicy ośnieżone szczyty górskie. Wszystko było dobrze, dopóki nie dotarliśmy do tuneli. Czekały nas aż trzy, z których jeden ponad 3 km, z czego połowa pod fjordem. Robi wrażenie ale na szczęście w tunelach jest dobre pobocze, oświetlenie i mały ruch. Daliśmy radę a było na prawdę warto. Gdy dojechaliśmy do mostu nad Raftsundet zaparło nam dech w piersiach. Przepiękny widok na wąski fjord, którego oba górskie brzegi mają ośnieżone szczyty,  wszystko w blasku słońca i do tego płynie Hurtigruten-słynny norweski statek wycieczkowy. Wspaniały widok jak z katalogu a to dopiero początek!  Wzdłuż fjordu jechaliśmy ponad 3 godziny. Fakt, że góra-dół-góra,  ale widoki nieziemskie. Trasa prowadzi w jedną stronę więc spokojnie podziwialiśmy wiedząc,  że będzie jeszcze powtórka. Zanocowaliśmy tuż na brzegiem małego zakola fjordu. Zasypiamy z głowami pełnymi wrażeń.


Sztuka współczesna na końcu świata/ stolica Lofotów


27.05
Już poprzedniego dnia zauważyliśmy coś,  w co trudno było nam uwierzyć. Okazało się jednak, że szczęście i niesamowity przypadek nam sprzyjają. Po śniadaniu z widokiem  na piękną panoramę wróciliśmy do miasteczka na wyspach, czyli Hennigsvær. Po przejechaniu dwóch mostów, jednym z pierwszych budynków, jakie widać, jest biały bloczek tuż nad brzegiem, w którym mieści sie galeria sztuki współczesnej Kavi Fac Ory (w nazwie brakuje 3 liter, które tworzą słowo ART). Niespotykany fart polegał na tym, że właśnie kilka dni temu otworzyła się nowa wystawa zabiorowa artystów z całego świata a wśród nich dzieło Ai Weiwei'a chińskiego artysty. To właśnie o nim powstał dokument, który oglądaliśmy w ramach tegorocznego Planet Doc w Warszawie! Długo się nie zastanawiając poszliśmy zobaczyć wystawę. Był to bardzo niespodziewany element naszej wyprawy.



Po łyku sztuki zwiedziliśmy całe miasteczko, w którym było tyle galeryjek, ile kawiarni. Zauroczeni "Wenecją Lofotów" ruszyliśmy jednak dalej do głównej drogi. Naszym kolejnym celem było Svolvær, czyli tzw stolica Lofotów. Droga była dość przyjemna a miasto ładnie położone chociaż czuć w nim było nieco wielkomiejskości: hotele,  reatauracje, suveniry. Mimo turystycznego charakteru Svolvær ma swój urok miasta położonego nad morzem. Rozbiliśmy się wyjątkowo na campingu kilka km za stolicą w urokliwym miejscu z ładnym widokiem.


wtorek, 27 maja 2014

Niekończąca się panorama Lofotów


26.05
Śniadanie z widokiem na skaliste ośnieżone szczyty wyrastające z morza, czyli początek kolejnego dnia. Plan na dziś, to z każdą chwilą cieszyć się kolejnym widokiem i naturą. Zaczęliśmy od objechania jednej z ładniejszych, jak do tej pory, gór. Powtarzając część wczorajszej trasy dojechaliśmy do mostu, którym dostaliśmy się na kolejną wyspę. Jadąc u podnóża góry,  wpatrzeni w ośnieżone szczyty, za zakrętem czekał nas kolejny strzelisty most. Wczoraj wiatr, dziś grzejące słońce nie dawało za wygraną. Raz w górę,  raz w dół, podjazd,  zjazd.  Po drodze "zwiedziliśmy" kolejne dzieło z cyklu Nordland Artshape, tym razem Amerykanina, które w ciekawy sposób odbijało panoramę 180º widoku z drugiego brzegu. Ostatni odcinek, ponad 8 km, jechaliśmy w pełnym popołudniowo-wieczornym słońcu, wijącą się nabrzeżną drogą, aż do Hennigsvær  - pięknego artystycznego miasteczka zwanego "Wenecją Lofotów". Niesamowicie malowniczo rozlokowana miejscowość na kilku wysepkach połączonych kilkoma mostami, otoczona z każdej strony widokami wspaniałego, postrzępionego wybrzeża Norwegii. Miasteczko zostawiamy sobie jednak na rano a nocleg znajdujemy na lekkim wzgórzu z wiodokiem, jakże by inaczej,  na morze i fiordy. Słońce wciąż nie zachodzi...a jednak trzeba  iść spać...




Leknes-Ballstad- w pogoni za nie zachodzącym słońcem


25.05
Codziennie budzi nas coś innego. Tym razem był to szum morskich fal. Po wyjściu z namiotu okazało się, że jest też i błękit! Spakowani ruszyliśmy z Myrland wpatrzeni w oświetlone słońcem góry i morze aż do tunelu (1780 m). Po 20 min byliśmy już na innej wyspie.  Obraliśmy kierunek Leknes. W ostatniej chwili skręciliśmy do Ballstad. To był dobry ruch, chociaż kosztował nas dużo wysiłku. Po licznych podjazdach i zjazdach dotarliśmy na koniec Buksnesfjorden. Piękna rybacka wioska przywitała nas panoramą Ofotow na horyzoncie. Obrazy,  których nie da się opisać! Nasyceni widokiem, wciąż głodni kolejnych krajobrazów ruszyliśmy z powrotem na główną drogę, z której odbiliśmy w malowniczą, choć bardzo wietrzną drogę 815. Cały czas towarzyszył nam niekończący się łańcuch fiordów na horyzoncie a nad nami skaliste skały. To prawda, że permanente słońce dodaje sił. Ten dzień skończyliśmy goniąc słońce do samego końca. Po 100 przejechanych km, nie bez trudu, znaleźliśmy bezwietrzne miejsce z widokiem na plaże, morze i słońce tuż nad horyzonem, które o 00:00 zamiast zachodzić, wschodzi.

Ramberg, plaże, Nusfjord


24.05
Dziś obudziło nas słońce. Otaczające góry miały wyświetlone szczyty. Prędko zjedliśmy śniadanie i wyruszyliśmy z powrotem do głównej drogi E10. Po drodze zatrzymaliśmy się przy dziele japońskiego artysty. Naturalny posąg w kształcie walca z tutejszych kamieni o wysokości ok 8 m. Dalej pojechaliśmy do miejsca, w którym wczoraj skończyła się nam pogoda aby zobaczyć widoki. Warto było. Niebieskie morze, kolorowe domki i monumentalne skały. Ruszyliśmy E10 do Ramberg, miejscowości,  w której mieszka większość mieszkańców wyspy oraz w której zaczynają się piaszczyste plaże. Słońce wciąż dopisywało, chociaż chłodny wiatr też nie odpuszczał. Widoki coraz bardziej onieśmielające. Ciemno skaliste góry wyrastające tuż z lazurowej wody kończącej się bielutkim piaseczkiem. Zatrzymaliśmy się na jednym z gotowych postojów, gdzie krajobraz wciąż był przepiekny, co potwierdza sesja ślubna jaką mieliśmy okazję przez przypadek oglądać.  Tuż za Rambergiem zwiedziliśmy czerwony, drewniany kościółek z VIII w. Kolejnym celem było Nusfjord- przepiękna drewniana wioska położona na samym końcu fiordu. Dalszą część dnia spędziliśmy na jeździe w dużej mierze pod wiatr ale i pod słońce mijając co raz bardziej niesamowite góry i lazurowe wybrzeża. Odwiedziliśmy Vikten, malutką miejscowość z piękna plażą. Po męczących kilku km szutrowej drogi, znaleźliśmy miejsce na nocleg, na plaży! Cały wieczór spędziliśmy w namiocie oglądając nie-zachodzące słońce przy huku morskich fal. Nagroda za ponad 60 km.


LOFOTY - dwa pierwsze dni



23.05
Dziś ruszamy dość późno z dwóch powodów:wczorajsze niedospanie no i nocny deszcz. Po spakowaniu i porannym podziwianiu widoków postanawiamy pojechać na prawdziwy koniec wyspy Moskenesøy. Mijamy tunel, parking i wjeżdżamy na lekkie wzgórze.  Wokół nas roztacza się widok na morze, małe wyspy Mosken i Verøy, których szczyty groźnie wyłaniają się z głębin morskich oraz znane nam ośnieżone szczyty. Mocno wieje więc ruszamy z powrotem do Å, gdzie zwiedzamy "skansen" XIX-sto wiecznych domków rybackich. Dalej przez  Sørvågen, Møskenes do- zwanego symbolem Lofotów- Reine. Rzeczywiście małe miasteczko jest położone niesamowicie malowniczo u ujścia Reinrfjordu, tuż pod szpiczastymi szczytami, nad jednym z najgłębszych (proporcjonalnie do wielkości) jezior na świecie! Spędzamy tu chwilę aby nacieszyć się widokami. Od samego początku towarzyszy nam też intensywny zapach suszonych ryb - sztokfish. Praktycznie na każdym zakręcie wiszą ich setki.
Dalsza drog prowadzi nas przez kilka mostów, za którymi odkrywają się kolejne szczyty. Pierwsze odbicie od głównej drogi E10 prowadzi nas do malutkiego miasteczka Sund. Wspaniała droga między skalistymi szczytami, brązowo-brunatnymi mokradłami. Docieramy na koniec aby zobaczyć z jeszcze innej strony granitowe szczyty i zawijający fijord. Wracamy do głównej drogi E10. W kierunku, w którym jedziemy pogoda ewidentnie zaczyna się psuć więc szukamy powoli miejsca na nocleg. Powoli bo decydujemy się na jeszcze jedno odbicie od drogi do Selfjorden. To był dobry wybór,  bo na niebie zaczyna pojawiać się błękit i pierwszy raz pełne słońce świeci nam w oczy. Pełni energii jedziemy na sam koniec fjordu mijając dobre miejsce na nocleg. Na drodze spotykamy rodzinki owiec a nad nami latają mewy i orły. Nasyceni widokami wracamy do wymarzonego miejsca pod namiot. Zasypiamy tuż nad samym fjordem ok 23 pod jasnym niebem. 58 km za nami.




21/22.05.
Mimo iż nie jest to pierwszy raz, kiedy lecimy z rowerami, to zawsze jest to dość męczący proces. Składanie rowerów do specjalnych pudeł to min 2h. Następnie spakowanie całego dobytku na kilkanaście dni do 8 sakw, to kolejne 2h. Check-in na lotnisku również trwa. W końcu jesteśmy w samolocie Warszawa-Oslo. Towarzyszy nam jednak niepewność-czy sakwy i rowery dolecą całe? Udaje sie. Po g. 24 jesteśmy w Oslo z całym majdanem. Lotnisko robi wrażenie swoją architekturą i pięknymi, subtelnymi drewnianymi wykończeniami. Dopadamy wolne fotele (których nie ma za wiele) i zasypiamy, żeby ok 6 obudzić się na kolejną odprawę na lot w kierunku Bodø. Po wylądowaniu spędzamy ponad 2 h na składaniu rowerów ale ten moment to już przyjemność, bo jesteśmy na miejscu. Zupełnie inne, chłodne i przejrzyste powietrze no i góry! Ok 14 ruszamy w poszukiwaniu camping-gazu i stacji żeby napompować rowery - stałe elementy gry. Bodø to dość typowe norweskie miasto portowe.  Szybko udaje nam się wszystko załatwić. Mżawka, niedospanie i lekki chłód nie sprzyjają zwiedzaniu wiec na przystani promów i czekamy. O 16:30 płyniemy promem już w kierunku Lofotów. Budzimy się po ok 2h i naszym oczom ukazuje się niesamowita panorama zasnutych w chmurach, ośnieżonych szczytów Lofotów.  Długo będziemy pamiętać ten widok. Cumujemy w Moskenes. Chmury na szczęście się rozwiały i podziwiamy od razu góry, wodospady i drewniane kolorowe domki. Długo nie czekając ruszamy jedyną możliwą drogą na koniec wyspy do Å (ostatnia litra alfabetu) czyli miejscowości na samym końcu Lofotow. Mijamy pierwsze rorbuer czyli rybackie domki na palach. Dochodzi 22, wciąż woidno. Tuż przed tunelem skręcamy w ślepą drogę i znajdujemy wymarzone miejsce na namiot. Nocujemy tuż nas jeziorem otoczonym ze wszystkich stron górami.
Rekordu nie było.  Rowerem zrobiliśmy 13 km ale w sumie pokonaliśmy kilka tysięcy.


niedziela, 11 maja 2014

Mała Fatra odkrywana na majówkowo

Tak się złożyło, że do ostatniego dnia kwietnia nie podjęliśmy decyzji czy jedziemy na majówkę czy nie. W końcu udało się zgrać, skompletować ekipę i pojechać w miejsce, które było dla nas szczególne, bo przepełnione wspomnieniami pierwszej większej górskiej wyprawy. Majówkę spędziliśmy na Słowacji zdobywając szczyty Małej Fatry.

Masyw Małej Fatry, mimo nazwy, zawiera w sobie wyższe szczyty niż sąsiednia Wielka Fatra. Oba pasma górskie są częścią Karpat Zachodnich. Najwyższy szczyt to Wielki Krywań (1709 m n.p.m.), którego nie należy mylić, znów mimo nazwy, z Krywaniem (2494 m n.p.m.) znajdującym się w słowackiej części Tatr Wysokich.

Poprzedni nasz wyjazd, dokładnie 9 lat temu, miał charakter ambitnej wyprawy, we dwójkę, z namiotem, wielkimi plecakami i przemierzaniem wielu kilometrów dziennie. W tym roku postawiliśmy raczej na czerpanie przyjemności z kontemplowania widoków, wspólnych rozmów i integrowania sie między sobą, co wcale nie wykluczyło zmęczenia (jednak, to już nie te lata;).


Vielky Krywan, 2005



Vielky Krywan, 2014



  • czwartek 01.05.

Pojechaliśmy na dwa samochody w trzy pary świtem w czwartek aby - skutecznie - uniknąć majówkowych korków. Na szczęście pogoda nam sprzyjała, więc niewiele myśląc po dość sprawnej podróży, tuż po przyjeździe ruszyliśmy na szlak. Pierwszy dzień to przede wszystkim liczne wodospady, wąwozy, drabinki i łańcuchy, czyli żółto-niebieski szlak ze Stefanowej przez Dolne, Nove i Horne Diery. Pogoda był piękna, trasa dość turystyczna więc gdzieniegdzie czekaliśmy w kolejkach aby wejść na punkt widokowy.

Chalupa pod Lipami, Terchová - ubytovanie godne polecenia

Na szklaku, Dolne Diery 

Na szklaku, Horne Diery 

Na szklaku, Nove Diery 

Maly i Vielky Rozsutec, tym razem nie zdobyty



  • piątek 02.05.

Od początku planowaliśmy zdobyć najwyższy szczyt, więc kiedy drugi dzień przywitał nas znów słońcem wyruszyliśmy do Vratnej aby zielonym szlakiem wdrapać się na przełęcz Sedlo za Kraviarskym (1230 m n.p.m.). Następnie niebieskim szlakiem dotarliśmy pod czerwony szlak prowadzący na sam szczyt. Niestety przeszkodziły nam grzmoty i burza, którą przeczekaliśmy na stacji kolejki na Snilovenskim Sedle. Po pysznym obiedzie (smażony syr i placki ziemniaczane), jak tylko niebo się rozjaśniło, poszliśmy na sam szczyt Vielkiego Krywania, z którego roztaczała się wspaniała panorama nie tylko na słowackie szczyty ale również na Tatry Niżne i Wysokie. Wspaniały widok! Zejście, tuż pod samą kolejką, okazało się znacznie bardziej strome i dla niektórych bardziej męczące niż podejście.

Trasa 2 dnia, Google Earth by Szymon Majcher

Snilovske Sedlo

Zjazd na karimacie

kipa na szczycie Vielkiego Krywania: (od lewej) 
Krzysztof, Ania, Michał, Ola, Karolina, Szymon 


Widok z przełęczy pod Vielkim Krywaniem

Zejście ze szczytu pod kolejkę

  • sobota 03.05.

Jedyny dzień deszczowy wykorzystaliśmy na odwiedzenie lokalnej atrakcji czyli Tatralandii - raju basenowego, podobno największego Aquaparku w Polsce, Słowacji i Czechach. 3 godziny zupełnie wystarczyły aby nacieszyć się atrakcjami wodnymi. Po dwóch dniach chodzenia, kąpiel w ciepłej wodzie z widokiem na góry na pewno nam nie zaszkodziła :)

Tatralandja

Żlina, reklama Tatralandii

  • niedziela 4.05.

Rano znów obudziło nas słońce, więc niewiele myślą, mimo czekającej nas podróży powrotnej zdecydowaliśmy się na ostatnią wyprawę. Ruszyliśmy na znany nam już parking we Vratnej. Pierwotny pomysł zakładał wjazd kolejką i przejście granią do szczytu Gruń, jednak ze względu na zasnute chmurami szczyty zaczęliśmy od zdobycia Grunia. Żółtym szlakiem, który prowadzi bardzo przyjemnym trawersem w ok 40 minut dotarliśmy do Chaty na Gruni (989 m n.p.m.). Przepiękne zielone przestrzenie i widoki na szczyty, które niebawem mieliśmy zdobyć. Jeszcze nie do końca wiedzieliśmy co nas czeka, ale widoki były iście alpejskie, wiec po posileniu się i na energetyzowaniu ruszyliśmy w dalszą drogę pod górę. Podejście na Poludniowy Gruń (1460 m n.p.m.) jest dość męczące i żmudne. Gdzieś w 2/3 podejścia zobaczyliśmy pierwsze oszronione krzewy kosodrzewiny, które towarzyszyły nam już przez całą dalszą wycieczkę. Piękny widok, słońce, chłodny wiatr, kolory zieleni, brązu, ochry i w tym wszystkim zmarznięte sopelki. Od Poludniowego Grunia zaczyna się czerwony szlak, czyli magistrala prowadząca przez grań aż do Vielkiego Krywania i dalej. Zaczęły się wspaniałe widoki, wiało jak to na grani. Przechodziliśmy kolejne wzniesienia, strawersowaliśmy Chleb ((1645 m n.p.m.) bo czas już nas gonił. Po dotarciu do znanej stacji kolejki na Sniovskim Sedle, gdzie pożegnaliśmy się z Vielkim (zmrożonym) Krywaniem, zjechaliśmy na sam dół do samochodów. Będąc na dole, niektórzy z nas nie mogli uwierzyć, że jeszcze pół godziny temu byliśmy na samej górze.

Trasa 4 dnia, Google Earth by Szymon Majer


Radość

Chata na Gruni


Szron

Przerwa na Południowym Gruniu

Szron i Michał

Kolejny szczyt

W drodze na Chleb

W drodze na Hromove

Szczyt Hromove (1636 m n.p.m.)

Trawers

Chata Vratna


Podziękowania dla całej ekipy za całą wyprawę, pozytywną energię i super kondycję!